Dolomity (via ferraty)
Krótka relacja z wyjazdu w Dolomity (w okolicach Cortina d'Ampezzo). No i z gorących źródeł na Węgrzech, po drodze ;)
Gdzie
Właściwie całkowicie ograniczyliśmy się do dróg w bezpośredniej okolicy Cortina d'Ampezzo (regiony zaznaczone na mapie powyżej). Pogoda nie pozwoliła nam na więcej.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy też o Heviz na Węgrzech (gorące źródła).
Noclegi
W Dolomitach spaliśmy przede wszystkim na dziko w namiotach, dwa razy również w bezobsługowych górskich schronach (po włosku zwanymi "biwakami"). Raz spaliśmy też na kempingu "Olimpia" na północ od Cortiny, głównie w celu prania i suszenia (co łącznie z noclegiem kosztowało 10 euro od osoby).
Noclegi na dziko nie sprawiały dużego problemu, choć w wielu miejscach (szczególnie wyżej) trzeba było trochę poszukać w celu znalezienia odpowiednio ukrytego, i jednocześnie w miarę równego, miejsca.
Schrony były bardzo przyjemne, z daleka od turystów, umieszczone głębiej w górach. Z wpisów w księgach gości można wnioskować, że w czasie naszego pobytu (czyli w końcu lipca) turyści sypiają w nich około raz w tygodniu. My nie spotkaliśmy się z żadnymi turystami (być może z racji pogody).
Jedzenie
Większość prowiantu wzięliśmy z Polski, ze względu na lepsze ceny oraz na oszczędność czasu.
Transport
Byliśmy własnym samochodem. Prawdopodobnie w wiele miejsc trudno byłoby się dostać bez niego, szczególnie jeśli chce się wstawać rano. Ale niektóre trasy na pewno można zrobić i bez samochodu, szczególnie jeśli dopuszcza się spanie w płatnych schroniskach, które umieszczone są w dogodnych miejscach wypadowych.
Wjeżdżamy pod ferratę Ivano Dibona. Kolejka kosztuje 17 euro od osoby, ale - jak wyczytaliśmy wcześniej w mądrym przewodniku - wchodzenie z buta jest podobno "zupełnie bez sensu".
Do "kapsułki" mieszczą się dwie osoby, które wcześniej ustawiamy na czerwonych kółkach, po czym szybko wpychamy w przelatującą gondolę...
Wieszczek. Było ich mnóstwo i łapały chleb w locie.
Całego Ivano Dibona nie przeszliśmy, bo zaczęło grzmieć. Jak na złość, gdy już zeszliśmy niżej, to oczywiście się wypogodziło.
Z dotychczasowej obserwacji pogody wnioskujemy, że deszcze i burze zdarzają się "raczej tak jakoś po południu". Następnego dnia wstajemy więc o 4 w nocy, żeby owe deszcze i burze uprzedzić, bo mamy ambitny plan dwudniowego przejścia wokół masywu Sorapiss. (Samo zdjęcie jest już po wschodzie słońca, jakoś około 6 rano.)
Ale znów mamy pecha: Tego dnia zaczęło lać już o 10-tej (byliśmy wtedy dopiero na pierwszej zaplanowanej na ten dzień ferracie Vandelli). Około 14-tej, przemoczeni do suchej nitki, trafiliśmy do schronu (lub tzw. "biwaku") Comici i robimy pyszny obiad ;)
Po obiedzie, każdy niezależnie stwierdził, że musi sobie zrobić drzemkę. Obudziliśmy się jakoś po 17-tej i z lekkim podirytowaniem stwierdziliśmy, że nie pada. (Obudziliśmy się, co nie znaczy, że wyszliśmy ze śpiworów, jak widać.)
Nasz schron (Comici) od zewnątrz. Naprawdę fajna rzecz. Niewielki, ale solidny i jak na 4 osoby całkiem wygodny.
Tego dnia nie było już szans na to, żebyśmy trafili do planowanego wcześniej noclegu (biv. G. Slataper) przed zmrokiem. Alternatywnie, pół wieczoru spędziliśmy więc na szukaniu drewna, a drugie pół na jego paleniu.
Swoją drogą, z drewnem nie było łatwo, ale Mateusz.
("Ale Mateusz" - to jest nowy zwrot, który wymyśliłem specjalnie na potrzeby tego opisu. Tym, którzy Mateusza znają, nie trzeba go głębiej wyjaśniać.)
Mamy za mało jedzenia, żeby dokończyć oryginalną trasę. Mimo tego, idziemy jeszcze trochę głębiej (na przełęcz Forc. Grande).
Kolejny dzień. Podjeżdżamy pod Rifugio Angelo Dibona (jest tu duży parking) i idziemy na ferratę Punta Sant Anna.
Początkowo mocno wahaliśmy się przed wejściem na trasę. Gdy już się zacznie, to nie bardzo można się wycofać, a prognozy na dziś po raz kolejny zapowiadały burzę.
Ale przy wejściu na ferratę spotkaliśmy Polaków, którzy również słyszeli o burzy, ale i tak planowali zrobić całą. Jak oni idą, to my nie...?
No i skończyło się burzą na grani. Wspomnienie może i ciekawe, ale mądre to to nie było. Przeczekaliśmy burzę bez asekuracji w osypującej się (ale suchej) wnęce skalnej.
To nie my, ale musiałem im zrobić zdjęcie, bo wyglądali jak z jakiejś okładki... (Pod ferratami przebiega wiele prostszych tras, więc turystów jest sporo.)
Kolejny dzień i kolejny nocleg w schronie (tym razem nie pamiętam jego nazwy). Ania z pasją tłumaczy mi jakieś zagadnienie architektoniczne :)
Ogólnie pogodę mieliśmy naprawdę pechową. Tego dnia znów nie zrobiliśmy żadnej znaczącej trasy i znów chronimy się od deszczu w schronie. Lało i lało, prognoza do kitu, więc naszym głównym planem było po prostu dostać się na noc do któregokolwiek ze schronów, żeby mieć jakiś dach nad głową.
A schrony naprawdę są świetne. Niezapomniany klimat, szczególnie gdy wiatr i deszcz biją o ściany.
Swoją drogą, tego dnia również mieliśmy dużo drewna (bo Mateusz). Niestety, mimo chyba dwóch czy trzech godzin prób jego rozpalenia, ogniska tym razem zrobić się nie udało.
Po (niezbyt długiej) dyskusji stwierdzamy, że zrobimy jeszcze tylko jedną ferratę (bo prognoza była świetna), a następnie jedziemy na Węgry, wygrzać dupy w gorących źródłach.
Ostatnią trasą, którą chcemy zrobić jest - przez wszystkich zachwalana - ferrata na szczyt Tofana di Roses. Noc spędzamy w krzakach, paręset metrów od schroniska Angelo Dibona (ten widok stamtąd właśnie).
Rano faktycznie - zgodnie z prognozą - nie pada. I faktycznie - zgodnie z prognozą - cały dzień nie padało! (Ale, żeby nie było, że zbyt fajnie, cały dzień niemiłosiernie wiało.)
Część trasy prowadzi tunelami wewnątrz góry (ta część trasy jest bardzo łatwa, ale przydają się czołówki).
Woda w rzece na kempingu leniwie paruje, ptaszki, kwiatki i w ogóle bajka. Mogliśmy tu przyjechać od razu ;)
Tu spędziliśmy cały wieczór (jezioro termalne).
Pan w sklepie z winami obok potrafił powiedzieć "dzień dobry" i "do jutra", a także z uśmiechem otworzył nam dwa wina "na miejscu", więc było wesoło ;)
Warto wiedzieć, że aby wykąpać się w gorących źródłach w Heviz, wcale nie trzeba płacić za wejście na teren jeziorka. Wystarczy wiedzieć, gdzie jest jego odpływ (a akurat przepływał on przez nasz kemping).