Wojtek Rygielski

Zdjęcia: listopad 2011
Tekst: październik 2013

Kolumbia - Zaginione Miasto

Fotorelacja z 6-dniowego trekkingu do Ciudad Perdida - Zaginionego Miasta, ukrytego w kolumbijskiej dżungli.

Trochę historii

Ciudad Perdida, zaginione miasto, znajduje się na północy Kolumbii, w górach Sierra Nevada de Santa Marta. W dżungli, ponad 20km od najbliższej przejezdnej drogi, która - w zgodzie z kolumbijskimi standardami - wcale niekoniecznie jest przejezdna, i którą nie każdy nazwałby w ogóle drogą.

Zaginione miasto zostało "odkryte" w 1972 roku. Grupa ludzi przedzierała się przez dżunglę, szukając cholera wie czego, aż w pewnym momencie napotkali schody prowadzące pod górę, pokryte mchem i ledwo widoczne między krzakami. Podążyli za nimi i odkryli opuszczone miasto, ukryte pod koronami drzew. Wkrótce na lokalnym czarnym rynku zaczęły pojawiać się antyczne figurki ze złota i inne podobne rzeczy. Dowiedziały się o tym władze, rach ciach, i teraz jest tam strzeżony park narodowy. Teraz musisz też wynająć przewodnika, żeby w ogóle móc tam wejść.

Miasto zostało założone około roku 800 naszej ery, czyli jakieś 650 lat przed Machu Picchu. Do tego jest większe od swojego peruwiańskiego odpowiednika. Jest jednak prawie całkowicie zarośnięte i dużo mniej fotogeniczne, więc też i mało znane. Podczas gdy Peru musiało ograniczyć liczbę turystów w Machu Picchu do 2500 osób dziennie, Ciudad Perdida jest nadal dziennie odwiedzane przez zaledwie 20 turystów.

W naszym przypadku było 12 osób, w tym trzech przewodników. Do Ciudad Perdida można się dostać tylko wykupując taką właśnie zorganizowaną wyprawę z przewodnikiem. Długo szukałem innych opcji, ale bezskutecznie. Spokojnie dałoby radę zdobyć Ciudad Perdida samodzielnie, niosąc żarcie ze sobą i śpiąc we własnym namiocie. Niestety, żadnych takich opcji nie ma. Sześciodniowy zorganizowany trek kosztuje niecałe 1000zł.

Transport

Będąc już na wybrzeżu Kolumbii (miejscowość Tatanga), nie musieliśmy szukać długo biura oferującego wyprawy do Ciudad Perdida. My korzystaliśmy z Magic Tour, ale wybór biura nie ma żadnego znaczenia. Każda oferta wygląda dokładnie tak samo, kosztuje tyle samo, a wszyscy chętni, którzy zgłosili chęć startu jednego konkretnego dnia, są na koniec łączeni w jedną większą grupę. Prawie codziennie startuje jedna taka grupa. Nasza 9-osobowa ekipa została sklecona z klientów pochodzących z trzech różnych biur.

Miniwan odbiera nas bezpośrednio z hostelu, nieszczególnie wczesnym rankiem. Wygląda w porządku, tzn. tak, jak każdy inny ? wszędzie wystają jakieś druty, klamki od okien nie działają, albo może "działają inaczej". O pasach nie wspominam. Głośniki radia działają zaś bardzo dobrze, tzn. głośniej niż wszystko inne.

Nadmiarowe bagaże możemy zostawić w biurze turystycznym. Po drodze kierowca zatrzymuje się na pięciu różnych jarmarkach, załadowując bagażnik toną żarcia. Potem jeszcze u pięciu różnych znajomych. Po drodze wysadził nas przy stoisku z owocami, po czym odjechał, ze wszystkim. Rzucił tylko szybko, że wróci. Po 20 minutach faktycznie wrócił.

Jedziemy po kolumbijsku, czyli zaskakująco długo. Tu chyba zawsze jedzie się dłużej, niż by się wydawało z mapy.

Pierwsze wrażenia z treku

Do zaginionego miasta prowadzi ścieżka przez dżunglę. Na trasie przewodnicy wybudowali parę obozowisk. Każde obozowisko wydaje się mieć stałą, co najmniej jednoosobową, obsługę. Obóz składa się z zadaszenia, parunastu średnio pachnących hamaków lub łóżek, ubikacji, pryszniców i kuchni opalanej drewnem. Obozowiska są regularnie zaopatrywane ? pakunki z naszego bagażnika pakowane są na trzy muły, które następnie wyruszają w trasę przed nami. W obozach przewodnicy przyrządzają śniadania i kolacje, na trasie zaś rozdają owoce i słodycze. Nie da się być głodnym przez tych parę dni (ale można się czymś przytruć, co i nam się z udało).

Trasa jest bardzo prosta. Jest parę trochę ciekawszych miejsc ? przepraw przez rzeki, albo trochę bardziej stromych i śliskich, kamienistych podejść. Przewodnicy znają każdy kamień i każdego mijanego tubylca, w dość naturalny i niezamierzony sposób psując trochę egzotyczną atmosferę tego miejsca. Z drugiej strony, egzotyki jest na tyle dużo, że nawet w wersji lekko zepsutej jest co oglądać. Palmy, liany, różne inne wielkie i wściekle zielony rośliny, wszechobecne strumienie, kolibry, papugi i setki innych, najczęściej kompletnie "niewidzialnych" ptaków.

Przewodnicy, jak to niektórzy przewodnicy, mają tendencję do traktowania turystów jak dzieci. Np. ostrzegają, żeby nie chodzić po nocy, bo jest dużo węży, albo żeby nie dotykać roślin, bo są bardzo alergiczne. Żadnego węża nie widziałem, mimo że szukałem, a jedną z bardzo alergicznych roślin, roztarłem na papkę i wcierałem sobie w skórę przez 5 minut, bez widocznej reakcji.

Pojawiają się Indianie

Dżungla robi się naprawdę "dżunglasta" dopiero trzeciego dnia treku. Zaczyna się robić ciekawie. Do tego, na trasie często mijamy grupki Indian, mieszkających w okolicach. Długowłosy faceci żujący liście koki, kobiety z torbami bananów, dzieci ze świniami na smyczy. Wszyscy ubrani w białe płachty, które sami robią, z włókien tutejszej rośliny. Mijamy ich po drodze, zamieniają parę słów z przewodnikami, czasem nawet pojawiają się w naszych obozach. Mijamy indiańską wioskę, która okazuje się niezamieszkana, bo jest "wioską "ceremonialną". Czasem bywa zamieszkana (podczas odprawiania ceremonii), ale wtedy nie możesz wchodzić.

Indianie są przyzwyczajeni do turystów, choć jednocześnie wydają się być na nich permanentnie wkurwieni. W sumie nie jest to nic dziwnego. Jedynymi w miarę chętnymi do zdjęć tubylcami są dzieci, warto mieć jakieś słodycze lub koraliki.

Indianie podobno wiedzieli o istnieniu Zaginionego Miasta od wieków. Być może z ich perspektywy, nie było ono niczym więcej, niż dla nas ? powiedzmy ? rozsypująca się stodoła babci.

Mogłoby się wydawać, że Indianie mieszkający zaledwie parędziesiąt kilometrów od Santa Marta, muszą być przesiąknięci okalającą ich, zachodnią kulturą. Osobiście spodziewałem się, że będą nosić dżinsy i jeździć na motorach. A tu jednak nie. Plemię Kogi (jedno z zamieszkujących te rejony plemion Indian) jest podobno jedyną tutejszą cywilizacją, która przetrwała hiszpańskie podboje i zachowała swoją indywidualność. Wynika to podobno z ich otoczenia ? strome i porośnięte dżunglą góry czynią ten teren naprawdę trudno dostępnym. Kogi mówią o sobie jako o "starszych braciach", a wszystkich nowoprzybyłych nazywają "młodszymi braćmi" i mówią, że wytrącają świat z równowagi.

Z drugiej strony, widać ich czasem w autobusach, a lokalny starszy szaman i tak czasem zgłasza się do młodszego kolegi, który skończył studia na Uniwersytecie Medycznym w Santa Marta.

Przewodnicy mają z Indianami jakieś niepisane porozumienie, jeśli chodzi o turystów. Przewodnik wpycha mężczyźnie 3 paczki ciastek Oreo do torby, w zamian mężczyzna pokazuje turystom ? choć nadal czyni to średnio chętnie ? swoje poporo, czyli... rytualny pojemnik z wapnem. Każdy spotkany mężczyzna nosi ze sobą poporo, no bo jak to tak żuć liście koki, bez wapna. Logiczne, prawda?

A kokę tubylcy żują bez przerwy. Indianin się prawie zaśmiał, jak się wszyscy, za jego przyzwoleniem, rzuciliśmy na suszone liście w jego torbie.

Zaginione Miasto

Czwartego dnia wyprawy, docieramy do Zaginionego Miasta. Faktycznie, nie zrobisz tutaj pięknego zdjęcia, takiego jak w Machu Picchu. Mało tego, biorąc pod uwagę fakt, że masz ze sobą dodatkowy bagaż przewodników, którzy nie pozwolą ci tu dobrzeć o żadnej sensownej, "fotograficznej" porze ? nie zrobisz tutaj zdjęcia nawet przeciętnego. Docieramy tutaj dopiero wiele godzin po wschodzie słońca, kiedy światło jest już kompletnie niezdatne do fotografii.

Pomijając jednak samą kwestię fotografii, Ciudad Perdida tak czy siak, robi trochę wrażenie. Z początku przewodnicy mają wszystkich na oku i gonią, jak tylko odłączam się od grupy. Po godzinie docieramy jednak powoli na sam szczyt miasta, przewodnicy stwierdzają chyba, że nikomu nie będzie chciało się tak daleko w dół wracać, wszyscy rozkładają się leniwie w słońcu i mają "czas wolny". Wtedy masz czas na wymknięcie się i zwiedzenie każdej z interesujących ścieżek, które wcześniej z jakiegoś powodu były niedostępne. I wtedy Ciudad Perdida okazuje się być naprawdę wielkie.

Bezpieczeństwo

Ostatni raz, turyści zostali tu porwani w 2003 roku. ELN, czyli jeden z odłamów guerrillas, przetrzymywało ich 3 miesiące, pertraktując z kolumbijskim rządem. Potem AUC, czyli jeszcze inna, ciekawa lokalna organizacja, oznajmiła, że Ciudad Perdida znajduje się pod ich protektoratem. Archeolodzy jak i turyści jakoś unikali wycieczek w to miejsce. W 2005 roku teren został obstawiony przez kolumbijską armię, turyści znów zaczęli odwiedzać zaginione miasto, i wszystko się zmieniło.

Faktycznie, w samym Ciudad Perdida żołnierzy było sporo. Mijaliśmy też jedną, dużą grupę, po drodze. Kaśka próbowała namówić dowódcę grupy stacjonującej w Ciudad Perdida, żeby ten dał jej zadzwonić ze swojego telefonu satelitarnego do dziadka, bo ma urodziny. Ten się nie zgodził, bo ? zdaje się ? czekał na telefon od prezydenta Francji. Generalnie było bardzo zabawnie.

Dość ciekawym faktem, związanym z tymi porwaniami, jest to, że jeden z porwanych tutaj w 2003 roku Amerykanów, rok później już wymieniał ze swoim porywaczem emaile, a parę lat później nakręcił z nim film o swoim własnym porwaniu...

Porady praktyczne

Tylko jedna porada - weź trampki. Butów trekkingowych nie ma co sobie niszczyć.