Erupcja wulkanu Tungurahua
Fotorelacja z trwającej parę dni erupcji jednego z aktywnych Ekwadorskich wulkanów - Tungurahua.
O samej erupcji dowiedzieliśmy się w dość zabawny sposób. Nasz namiot stał pewnie jakoś pewnie 10 kilometrów od samego wulkanu. Była wielka burza - grzmoty, błyskawice, ulewa, a potem gęsta mgła. Zdziwiło nas trochę, że burza trwa tak długo, bo grzmiało i kropiło całą noc, aż do rana. No właśnie - grzmiało i kropiło. Ale... gdzie podziały się błyskawice?
Kiedy następnego dnia zobaczyliśmy czarny, gęsty słup popiołu wyrzucanego przez wulkan, z radości niemal nie odpłynąłem. Tak spełniło się jedno z moich marzeń - zobaczyć na własne oczy erupcję wulkanu. :)
Ogłoszono tymczasową ewakuację położonych najbliżej wulkanu wiosek. My zaś przetransportowaliśmy się prędko do położonego u samych stóp wulkanu, lecz niezagrożonego, miasta Banos.
Miasteczko jest regularnie zasypywane świeżymi warstwami popiołu. Niektóre z eksplozji są tak głośne, że trzęsą szybami w oknach. Ludzie na ulicach chodzą w maskach, większość sklepów wydaje się być zamknięta, a wszystkie pozostałe osłonięte są grubymi, foliowymi zasłonami. Popiół jest wszędzie, powietrze dziwnie pachnie, a oczy łzawią prawie bez przerwy.
Mieszkańcy wydają się traktować całą tę sprawę na porządku dziennym. Ot, co rano, wszyscy zakładają maski, wylegają na ulice z miotłami, i sprzątają. Zamiatają popiół w kupki, następnie pakują do wielkich worków i wywożą za miasto. Wygląda to całkiem rutynowo. Tungurahua jest aktywny od blisko dziesięciu lat, a ostatnia większa erupcja miała tu miejsce w kwietniu, niecałe 8 miesięcy wcześniej.
Zahipnotyzowany wulkanem, kręciłem się po okolicach prawie tydzień. :)
Zostałem w okolicach parę dni, polując na zdjęcia. No i zdarzało się :) Poszedłem sobie na dłuuugi spacer, a tu za plecami takie mega niskie "WOOOBOOOOOOM".