Eilat od pierwszego wejrzenia był - dość kiczowaty.

A hostel - dość klitkowaty.

Arava Hostel, najtańszy jaki był, 72zł za noc, bez okna ;)

Ale jak się trafia w 29 stopni prosto z mrozu, to widzi się same plusy ;)

Z hostelu do morza idzie się 20 minut. Miasto brzydkie, ale 29 stopni.

Ja bilet dokupiłem 5 dni przed odlotem, a nadal zapłaciłem poniżej 200zł (Kraków-Eilat). Wypad krótki - 3 noclegi. Żadnej Jordanii, żadnej Ziemi Świętej, sam Eilat. I też fajnie ;)

Wstajemy po 5 rano, śniadanie, spacer.

Podziwiamy kolejne kiczowate ronda.

I inne kiczowate atrakcje.

Od hostelu do oceanarium jest 7 km. (Jeździ też autobus za 5 szekli.)

A to już na miejscu. Oceanarium to chyba jedyna atrakcja w Eilat. Suuper selfie z rybą.

Selfie z inną rybą.

Wstęp do obserwatorium to około 100zł, ale było naprawdę niezłe!

Plaża za oceanarium, na której spędziliśmy resztę dnia. (Nieszczególnie może ładna, ale to jedyny fragment wybrzeża nie zajęty przez żadną knajpę.)

Powrót do kiczu miejskiego.

Szliśmy szliśmy, a doszliśmy grubo po zachodzie słońca ;>

Ale zachód był zacny :)

Dnia drugiego stwierdziliśmy, że dla odmiany pozwiedzamy pustynię ;) Park Timna.

Samochodu nam się wynająć jakoś nie chciało, więc wszystko na nogach. Autobus zatrzymuje się 3km od oficjalnego wejścia, a potem jeszcze z 15km tras na miejscu.

Ale widoki znów ciekawe :)

Trzeba przyznać, że z daleka całkiem dobre maskowanie ;)

Trochę na nielegalu, zamiast wrócić tą samą trasą jaką przeszliśmy, na koniec ścinamy sobie trochę trasę...

I przez kolejne 1,5 godziny złazimy w dół przez teren brzydkiej kopalni miedzi... Na dole brama, nas skrzyczeli, ale na szczęście wypuścili ;)

Oczekiwanie na busa powrotnego...

No i kolejna wieczorna impreza ;)

Rano jeszcze szybka ponowna wizyta w rezerwacie ptaków.

I tyle ;)