Patagonia, Chile, Argentyna
Relacja w 3-tygodniowej wyprawy do Patagonii i Chile. Zdjęcia niestety nie moje :(
UWAGA: Wyjątkowo, to NIE są moje zdjęcia. Moje niestety straciłem w wyniku kradzieży aparatu...
Ushuaia. Nudne miasto, nastawione na wyzysk turystów zagranicznych, brak żadnych ewenementów kulturowych, jest "europejsko", "turystycznie" i "chamsko". Ale okolica świetna (obstawiam, że szczególnie ta, gdzie NIE kierują tubylcy).
Aha, były też zarąbiste ptaki. Nie było chyba ani jednego, którego wcześniej w życiu widziałem :-o Narobiłem im zdjęć dużo w ciągu miesiąca, no i wszystko poszło w cholerę (aparat ukradli) :-/
Tu już wchodzimy w góry - na pn-wsch od Ushuai. Na zdjęciu wydaje się jakby była ścieżka, ale potem tak jakby znika i już się nie pojawia przez kolejne 4 dni :)
Tiaa, piękna fota pamiętnikowa upamiętniająca pamiętliwe spuszczanie plecaków na linie. Właściwie to G upamiętnia, bo nic na niej nie widać. Ale stromo tu było, słowo. ;)
Tak to jest, jak się chodzi nie po szlakach :D Cudna trasa, prawda? :) [serio, nam się zajebiście podobała!]
Koniec ziemi ognistej, jedziemy dalej. Właściwie płyniemy (wliczone w cenę biletu za autobus do Punta Arenas).
Nasz hostel w Punta Arenas, ten niebieski. Na zdjęciu widać też nieprawdopodobny wręcz porządek panujący w okablowaniu sieci elektrycznej. ;)
...a te małe były w takich większych grupkach, betonowych i piętrowych. Intrygujący pomysł, prawdaż?
W sumie te groby są IMO naprawdę ciekawe! W Polsce tylko kwiaty, a tutaj pełna sceneria, można dać upust wyobraźni. :)
A to pingwiny. Kręciły się pod nogami i wrzeszczały żeby zdjęcia im robić, no więc co - no zrobiliśmy. Niech mają, pojawią się na mojej stronie i będą słynne.
Torres del Paine jest piękne, choć pogoda tu jest kapryśna jak cholera. No i niestety nie można rozbijać się gdzie popadnie, co mnie osobiście strasznie zawsze wkurza. Następnym razem jak tam będę, to wepchnę sobie ten zakaz gdzieś...
Podsumowując: prócz pogody, zakazów, turystów i ceny - Torres del Paine jest świetne. Być może chciałbym jeszcze raz tam być, tym razem na dłużej (większa szansa na dobrą pogodę), w środku lata (czyli styczeń: większy wiatr, mniejszy deszcz), na północnych krańcach (mniej turystów), no i najlepiej na dziko.
To już Argentyna. Niby zaledwie parędziesiąt kilometrów na wschód od Torres, a pogoda (i ogólnie klimat) zupełnie inna! Chyba Argentynę bardziej lubię...
Kolejne kilkadziesiąt kilometrów dalej, znów przy granicy z Chile. Park Narodowy Los Glaciares - lodowiec Perito Moreno.
W drodze powrotnej z Perito Moreno - klimat jak z "fimów drogi" ;) Suche pustkowie, góry, pusta droga... dla tubylców to normalka, dla nas - niezwykłe! Swoją drogą, gdyby Argentyńczyk zobaczył nasze zielone pola na wiosnę, to by pewnie też *** z zachwytu.
Po paru minutach robienia zdjęć, stwierdziliśmy z Agnieszką, że zostajemy tu na parę godzin. Marcin pojechał do hostelu się przespać, umówiliśmy się że parę godzin później nas z pustkowia odbierze.
Guanaco na horyzoncie (ależ ja tu miałem fajne zdjęcia! Agnieszki małpie trochę brakuje tutaj do moich 200mm...).
Guanaco są zwierzętami dzikimi, ale nie boją się ludzi za bardzo. Prócz tych lamopodobnych bestii w pustkowiu ukrywało się jeszcze od groma zajęcy. Czasem można też było spotkać nandu (taki struś).
A to już półtora tysiąca km dalej... Po paru dniach przebijania się autobusami przez Argnetynę i Chile, odczekaniu kilku dni na poprawę pogody (jak widać nie odczekaliśmy do końca), mieliśmy dość - wspinamy się na wulkan Villarica w Lake District (Chile).
Byliśmy zaledwie 300m od szczytu, kiedy przewodnicy nas zawrócili, ze względu na niesprzyjającą pogodę. Lamerzy. My byśmy doszli. :-/ ;) [serio, trudno powiedzieć, czy oni wiedzieli co mówią, czy może nas źle oceniali, albo może nawet sami byli po prostu "kiepscy" - cholera wie]
Tutaj nie miałem już swojego aparatu, więc zacząłem czasem pożyczać od Agnieszki. (Od tej pory zdjęcia są mniej więcej pół na pół - raz robione przeze mnie, raz przez Agnieszkę). Po moim Canonie 40D trochę średnio było się przestawić na Agnieszki małpę :) no ale trudno, każdym aparatem da się zrobić ciekawe zdjęcie (choć brakowało mi tego 200mm!)
Po ponad tygodniowym, prawie nieprzerwanym deszczu, wszystko paruje - parowało tak dobrych parę dni. Ale pogoda NARESZCIE była naprawdę świetna (a to już blisko końca wyprawy..).
Geocache [jak ktoś nie wie co to, to może się mnie popytać na gg ;)] ukryty w pniu. Tutaj zostawiliśmy nasze travelbugi.
Mój ukochany otwieracz ;) Pocięty by Kazik. Z przyczepionymi plakietkami itp. Może po parunastu latach go odnajdę jeszcze ;)
A to bardzo ciekawe miejsce. Naturalne baseny z gorącą wodą. Rozbiliśmy się pustym (poza nami) polu namiotowym i mogliśmy w nich siedzieć całą noc gapiąc się w gwiazdy nieba południowego :) Wyciągnęliśmy mapki i rozpoznawaliśmy gwiazdozbiory :D Poszliśmy spać chyba o 4 rano...
Ten szlauch doprowadza ZIMNĄ wodę! Bez niej, w basenie byłoby tak gorąco, że nie dałoby rady siedzieć :)
Na dole pod basem płynie rzeka (ciekawie do niej było co jakiś czas wskoczyć - tam woda była zupełnie zimna, dla odmiany).
Złapaliśmy stopa, starsza para Chilijczyków nas podwiozła porządny kawał na swoim pickupie. Potem okazało się, że byli w Polsce, więc trochę sobie pogadaliśmy.
Nasz pies przewodnik ;) 1500m przewyższenia w dwie strony nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Znał każdy skrót i dziwnie się na nas patrzył jak zeszliśmy ze szlaku.
La Campana jest dość popularna wśród tutejszych (popularna, w sensie widzieliśmy z 5-10 osób na szlaku - czyli super! nie to co Tatry), stąd te podpisy (to już nie pierwszy kraj, w którym widzę tendencję do podpisywania się na zdobytych szczytach...). My poszliśmy na tyle późno, że już nikogo nie spotkaliśmy, wracaliśmy po nocy.