Bogota i góry El Cocuy
Relacja z podróży w Kolumbii - 3 dni w Bogocie i 5 dni w górach El Cocuy. Plus trochę informacji o bezpieczeństwie.
Bogota
Wylądowaliśmy. Szybko bierzemy taksę do hostelu. Po drodze obserwujemy opustoszałe ulice obstawione uzbrojonymi facetami w moro. Podobno dziś w Bogocie były wybory, pewno z tej okazji facetów w moro jest na ulicach więcej niż zwykle. Jeden z lokalnych mieszkańców twierdzi, że w dniu wyborów mężczyźni mają zakaz jeżdżenia na tylnym siedzeniu motocykli. Powód jest niby całkiem logiczny ? z tylnego siedzenia najlepiej się strzela podczas zamachów.
Kolumbia do krajów najbezpieczniejszych nadal nie należy, ale w przeciągu ostatnich lat dużo się tu zmieniło. W szczególności, zdaniem statystyk, teraz masz o wiele większą szansę być porwanym np. Meksyku lub Brazylii. Biały turysta nadal zwraca tu na siebie uwagę, ale dużo mniej niż mogłoby się wydawać.
W hostelu spotykamy Polaków. Ostrzegają nas, że pierwszy krótki spacer po Bogocie kończy się zmęczeniem i bólem głowy. Ostrzeżenie całkowicie ignorujemy. Kto jak kto, ale my aklimatyzacji do 2600m n.p.m. nie potrzebujemy ;) Parę godzin później faktycznie wracamy ze spaceru z bólem głowy i ledwo włócząc nogami...
W centrum tłok, nieustanne trąbienie, częste wypadki, wojsko pilnujące porządku na co drugim rogu. Czuć trochę egzotyczność innego kraju, ale rwiemy się, żeby jechać dalej i poczuć więcej. Zostaliśmy tu aż 3 noce, ale to głównie dlatego, żeby mieć czas kupić palnik i gaz, oraz wymyślić, co robimy dalej.
Jedziemy do Tame...
Wymyśliliśmy, że chcemy jechać do Tame, a stamtąd udać się za zachód, w góry El Cocuy.
Dworzec autobusowy nie należy do szczególnie dobrze zorganizowanych. Jak się później okazało, żaden inny dworzec w Ameryce Południowej również nie należy, trzeba się przyzwyczaić. Każde okienko to inna firma, każda firma samodzielnie walczy o klienta, ma własny rozkład jazdy, itp. Informacje o kursach ze stron internetowych i przewodnika okazały się być błędne. Mieliśmy mieć autobus do Tame o 6:30 rano, lecz nie przyjechał.
Znajdujemy autobus do Yopal, z którego później możemy dostać się do Tame. Siadamy w jednej z nadal tu popularnych kafejek internetowych, celem sprawdzenia noclegów w Yopal. Wtedy Kaśkę coś podpuściło, żeby w zapytaniu do Google użyć paru odmian słowa bezpieczeństwo?
- 2 kwietnia 2011 ? Guerrilla spaliła autobus na linii Yopal ? Tame (link) ? to tytuł jednego z pierwszych wyników. Artykuł sprzed paru miesięcy. Autobus tej samej firmy, którą mieliśmy jechać, został doszczętnie spalony, z bagażami, a kierowca i pasażerowie musieli pieszo dostać się do najbliższej miejscowości.
Chwilę później kolejny artykuł:
- Dziewięciu żołnierzy zginęło w zasadzce guerrillas w Arauca (link). Tym razem artykuł jest sprzed zaledwie dziesięciu dni.
Nadal idę w zaparte, przytaczam fakty, że Arauca to duży region, samo miasto Arauca znajduje się 200km od Tame. Ale ostatecznie poddaję się i stwierdzamy, że dojedziemy do El Cocuy inaczej.
Tydzień później znajdujemy inną wersję artykułu o dziewięciu żołnierzach (link), w której okazuje się, że miejscem akcji było właśnie Tame...
Transport do El Cocuy
Do El Cocuy dostajemy się autobusami, od zachodniej strony. Ostatnie 30km trasy jedziemy bite 7 godzin. Droga okropnie pokręcona, zawalona spadającymi z gór głazami, miejscami zmyta przez spływające strumienie. Autobus często staje, bo trzeba podłożyć kamienie pod koła, albo podumać nad ominięciem jakiejś przepaści. Sami tubylcy z tego się śmieją. Mówią, że jak już przejedziesz w jedną stronę, to nie wiadomo kiedy będziesz miał okazję wrócić.
Okolice są piękne ? góry, pola, lasy i gospodarstwa. Te ostatnie są niezwykłe; wydają się być na krawędzi ruiny, ale to niekoniecznie poprawne wrażenie ? skoro w Kolumbii nigdy nie ma zimy, więc po co się jakoś przesadnie starać?
Park Narodowy El Cocuy
Dyrekcja parku w Güicán wita nas dwoma wielkimi drzwiami, zamkniętymi na dwie wielkie kłódki. Nie martwimy się tym jakoś bardzo, bo jesteśmy zmuszeni zaoszczędzić na obowiązkowych biletach.
Rozglądamy się po pueblo. Po lewej lokalna baro-sklepo-restauracja, w której na specjalne zamówienie Kaśki, i z niemałym zdziwieniem, zrobiono nam jajecznicę. Po prawej ciąg straganów z lokalnymi słodyczami, które spróbowałem tylko raz, a potem jakoś już się bałem. Mieszkańcy są czerwoni, pomarszczeni, ubrani w kapelusze i ruany. Bardzo dużo ludzi po prostu stoi sobie na ulicy i rozmawia. U nas tego już aż tak nie widać...
Sam park El Cocuy to wysokie, łyse i posępne góry. Miejscami strome, ale do wielu miejsc da się dotrzeć konno i to jest właśnie metoda transportu preferowana przez tubylców i kolumbijskich turystów. Stwierdzenie, że chcemy gdzieś iść kończy się niedowierzającym, acz uśmiechniętym "iść?" z drugiej strony. W trochę wyższych partiach, nawet krowy i konie mijane po drodze wydają się zaskoczone widokiem pieszych. Tępo łażą za nami, aż do napotkania najbliższego płotu.
Turystów jest bardzo mało. W ciągu paru dni spotykamy łącznie trzy grupy, z czego największa, kilkunastoosobowa, to Kolumbijczycy. Warto wspomnieć, że jesteśmy trochę poza sezonem (początek listopada to jeszcze pora deszczowa).
Do południa przypieka nas słońce, po południu zaczynają się deszcze, a wieczorem jest burza ? i tak codziennie. Trawa jest bardzo wysoka i ostra, ręce mamy pocięte małymi skaleczeniami. Niskie ciśnienie znów troche daje się we znaki ? powyżej 4 tysięcy boli głowa, a każdy niewinny przysiad doprowadza do niezłego kotła w głowie. Kaśka z kolei bez przerwy ziewa. Poza tym, jest zimno i ponuro.
Z powodu niesprzyjającej aury, wszystkie 4 noce spędzamy w cabanach, czyli lokalnych, górskich hostelach, prowadzonych przez mieszkańców. Każdy hostel jest inny, niektóre są kompletnie pozbawione klimatu, a w innych jest bardzo przyjemnie. Wszędzie jest prąd (choć z przerwami), a co za tym idzie, ciepła woda. Nigdzie za to nie ma ogrzewania.
Po czwartej z kolei deszczowej i zimnej nocy postanawiamy, wcześniej niż w planie, wynieść się nad karaibskie wybrzeże.
Ach, pierwsze zdjęcie mojej półrocznej wyprawy "dookoła świata" ;) Cóż za wyniosłość i egzotyczność!
Właściwie to powiedzenie "dookoła świata" to duża przesada. Łącznie tego było zaledwie 8 krajów w przeciągu pół roku. Lenistwo szybko dopada...
Takich panów jest mnóstwo. Opychają rozmowy telefoniczne :) To tak jakby u nas babcia kupiła starter Orange, Ery i Plusa, i miała do wszystkich rozmowy za 1 grosz, a sprzedawała za groszy 20. I biznes się kręci :)
A to Kaśka. Z Kaśką podróżowaliśmy pierwszy miesiąc lub dwa (zależy jak patrzeć). Kaśka lubi "murale" (tegoż pięknego słówka nauczyłem się właśnie od Kaśki).
Kaśka prowadziła też bloga (sporo lepszego, niż ten, którego próbowałem prowadzić ja).
Plac - uwaga - Bolivara. Plac Bolivara to niezwykłe miejsce, bo znajduje się wszędzie. Jak nie ma placu Bolivara, tzn. że nie ma miasta.
Gdy już odważyliśmy się wyjść po nocy (co za adrenalina!), napadła nas banda dzikich artystów. Studentów turystyki, zdaje się. Odgrywali na ulicach scenki z życia różnych ważnych postaci związanych z miastem i historią (np. hm.. prostytutek)
Całą dobę zabrał nam transport do El Cocuy... Najpierw paręnaście godzin czekania i transport pod masyw górski...
A my siedzimy i czekamy aż nam biuro parku narodowego otworzą. ;) No i zdjęcie a to w lewo, a to w prawo...
Pierwszy nocleg. Zimno jak cholera, agregat co chwila wyłączony, a gaz w kuchence daje czadu tak, że woda gotuje się godzinkę. :) Faajnie :)
Pulpit del Diablo. Brzmi zachęcająco. Mieliśmy tam skoczyć, ale się zasnuło... (pogoda była tylko z samego rana)