Wejście na Aragats
Fotorelacja z wejścia na wulkan Aragats, najwyższy szczyt Armenii. Księżycowe krajobrazy z widokiem na Ararat.
Po gruzińskiej Swanetii udaliśmy się do Armenii - zdobywać najwyższy jej szczyt - Aragats.
Wchodziliśmy 2 dni, pustynną i nieuczęszczaną, ale bajecznie piękną trasą, północno-zachodnim zboczem. Spędziliśmy nocleg u chatce meteorologów w stacji na szczycie.
Kierowca ZARZEKAŁ SIĘ, że nie ma szans że coś wypadnie. Ani (tym bardziej), że ktoś ukradnie. (Jeśli ktoś wierzy w przeznaczenie, to jakby nie patrzeć, kierowca miał 100% racji.)
Podchodziliśmy zachodnią, kompletnie nieuczęszczaną stroną. Znikają za nami ostatnie budynki w dole...
A jednak, patrząc w tył, wyraźnie widać, że równina wcale równa nie jest. Dość niezwykłe wrażenie :)
Może i pięknie, ale ciężko nie tesknić za ogniskiem i herbatką... ;) A niestety - tej nocy śpimy w zawalonym kamieniami jarze KOMPLETNIE WYSCHNIĘTEGO strumienia. Zaczynamy poważnie bać się o wodę...
To już następny dzień. Postanawiamy, że idziemy najwyżej parę godzin. Jeśli nie znajdziemy wody, to wracamy.
Aragats na horyzoncie (potem w niepojęty sposób znów znikł, magiczna ta równina). Aragats nie jest szczególnie popularnym szczytem. Inaczej mówiąc, nawet na najbardziej popularnej trasie (od południa) niełatwo spotkać turystę. Na naszej trasie (od północnego zachodu) - spotkanie ludzi jest chyba niemożliwe.
Jest! Po prawie 24 godzinach poszukiwań znajdujemy wodę! A dokładniej, szukaliśmy kolejnego strumienia, co go mieliśmy na mapie - zamiast strumienia znaleźliśmy szlauch i takie oto poidełko. ;> Uff, nie musimy wracać :)
Trochę w górę "strumienia" (który gdzieś tam nadal był, choć trochę pod ziemią, i w szlauchu) spotykamy naszych wybawców. Gdyby nie oni, nie byłoby co liczyć na cudowne oazy...
Dość szybko dopadają nas też zaskoczeni pasterze (niszcząc zarazem hipotezę, że jakoby spotkanie tu ludzi jest niemożliwe). Dają nam się dobrowolnie złupić na dwa arbuzy (z czego jeden dobrowolnie im oddajemy, bo ciut ("o ja pier*") ciężki.
Równina przestaje robić wrażenie równinności. Pojawiają się przepaście i śnieg. Robi się naprawdę zimno i łatwo pomylić trasę. Bez dobrej mapy (czyt. rosyjskich sztabówek, a jak!) łatwo się tu zgubić.
Tego dnia byliśmy naprawdę wykończeni. Wiatr i mróz dawał się we znaki. (Szczególnie Mariuszowi, który już poprzedniego dnia czuł się do dupy.) A przed nami jeszcze wiele godzin...
...ważne, że dotarliśmy. Obserwatorium astrofizyczne pod Aragats! (Mamy nadzieję znaleźć tu nocleg.)
Obserwatorium to spory kompleks. Znajduje się tu też stacja meteo. Wszystko pod stałym nadzorem niewielkiej grupy pracowników...
...pracowników, których było ciężko znaleźć. (To któryś z kolei budynek, do którego wchodzimy w ich poszukiwaniu.)
I widok na resztę kompleksu. Jest tu też hotel (da się tu wjechać samochodem od strony południowej). Hotel jest 2 razy droższy niż nasz nocleg w stacji meteo (i na pewno bez TAKIEGO klimatu).
Co ciekawe, zmęczenie i niskie ciśnienie mocno uderzyło mi do głowy. Czułem i zachowywałem się jak na haju. Góry lepsze niż każdy narkotyk. ;>
Mariusz niestety nadal umiera (zatrucie? choroba wysokościowa? może obydwa). Wybraliśmy najbardziej lajtowy wierzchołek południowy.
Krater wulkanu Aragats. Pomimo, że cała trasa była piękna, samym szczytem byliśmy zawiedzeni. Takie to kraterowate jak ja przystojny.
Chmury powoli podnoszą się. Pogoda tu jest codziennie taka sama - od południa do wieczora szczyt tonie w chmurach. Tylko rano jest szansa go zobaczyć (tudzież zobaczyć coś z niego).